Niestety prognozy pogody nie sprawdziły się tym razem , dzisiejszy dzień okazał się tak samo deszczowy, jak wczorajszy. Co prawda mgła się trochę zmniejszyła i nawet myśleliśmy ,że może jednak uda się nam wyprawa skuterowa , ale niestety rozsądek wygrał.
Postanowiliśmy zwiedzić Sa Pa na piechotę. Nie uśmiechało się nam jeżdżenie taksówkami, więc nie mieliśmy zbyt wielu alternatyw. Spacer umialały nam co chwilę zagadujące nas wietnamki z górskich plemion Homongów, zapraszając do swoich wiosek , oferując różne lokalne wyroby.
Strasznie uparte w przekonywaniu do swojej oferty, ale jednocześnie sympatyczne i uśmiechnięte, naprawdę ciężko im odmówić. Może nawet byśmy dali się skusić na wyprawę do wioski przeuroczej pani Vu ,ale droga którą przewodniczki prowadziły turystów, była nie utwardzona, gliniasta, a po deszczu ( podobno padało od 2 miesięcy), sięgała po kostkę.
Odbyliśmy honorową rundkę po górnej części tarasów ryżowych, wykonując przeróżne akrobacje by uniknąć upadku.Utaplani w błocie (mieliśmy je na całych butach , na spodniach po kolana i gdzieniegdzie na górnej części odzieży i nawet na twarzy) zawróciliśmy do miasteczka. Mimo kiepskiej aury, co jakiś czas z mgły wyłaniały się malownicze widoki, mogliśmy wtedy wyobrazić sobie jak pięknie musi tu być podczas słonecznej pogody.
Z bólem serca , a także kręgosłupa, bo hotelik ( Asian Hotel) który wynajęliśmy, nie odbiegał standardem od pociągowego "hard sleepera" -9$ za noc 2 osoby ze śniadaniem i pięknym widokiem za oknem, gdyby nie mgła, postanowiliśmy zrezygnować z kolejnego dnia w Sa Pa i nocnym busem, udać się do Louangphrabang w Laosie. Bilety załatwiliśmy w biurze turystycznym w centrum, kosztowały nas ok. 70$ za 2 osoby ( dokladnie 250 000 wnd Sa Pa - Dien Bien Phu, Dien Bien Phu -Louangphrabang 520 000 wnd ) Bus odjeżdża codziennie z dworca o 19. Czujemy, że trochę przepłaciliśmy, ale woleliśmy czas który pozostał nam w Są Pa spożytkować na ciekawsze rzeczy niż szukanie transportu .
Na ostatni wietnamski posiłek udaliśmy się tuż przed wyjazdem. Wielkie było nasze zdziwienie kiedy okazało się , że szefem kuchni restauracji którą wybraliśmy (Anise Resteurant), jest Polak - Piotrek. I o dziwo zjedliśmy tam najlepsze sajgonki, jakie udało się nam zjeść do tej pory w Azji, gorąco polecamy. Dowiedzieliśmy sie też że, za rok bierze ślub z dziewczyną z wioski Ta Van i tam planuje otworzyć swój interes (trzymamy mocno kciuki:-) )
Tak więc teraz siedzimy/ leżymy w fikuśnum autobusie z dyskotekowym oświetleniem, pod głośnikiem z którego lecą wietnamskie kołysanki, zmierzając w stronę lepszej pogody.