Podróżowanie na własną rękę, ma to do siebie, że jak już się raz zacznie to potem ciężko wyobrazić sobie jakąkolwiek inną formę spędzania wolnego czasu. Przynajmniej my tak uważamy.
Czasem jednak, wkradają się myśli: Czemu tak utrudniamy sobie życie?
Szybko jednak znajdujemy odpowiedź na to pytanie :-) Cena lekkich niedogodności jest bardzo niska, wzamian za poczucie wolności, czyli poznawania miejsc, które odwiedzamy w swoim tempie i na swoich zasadach.
Takie sytuacje jak dziś, powodują, że nasze poczucie kontroli nad własnym czasem znika.
Ale od początku.
Pociągowa podróż z Bangkoku do Sarut Thani przebiegła bardzo sprawnie. (Pociąg, bus, prom : cena 925 THB/ os czyli trochę ponad 90PLN). Pzesiedliśmy się do busa który miał nas zawieść na prom. No i tu zaczęły się schody.
Autobus spóźnił się 2 minuty. Zanim się zorientowaliśmy, prom odpłynął ....
Miał wyruszyć o 10, następny dopiero o 14, byliśmy uziemieni w porcie na następne 4h. Na miejscu znaleźli byśmy się dopiero o 16:30. Oprócz nas w podobnej sytuacji znalazło się też 6 innych osób.
Rozmowy z obsługą, przynajmniej nasze, nic nie wskórały. Rozwiązanie przynieśli nam pozostali.
Udało się im wynegocjować możliwość popłynięcia o 11 na sąsiednią wyspę, Ko Samui , a z niej kolejnym promem o 14 na Koh Phangan. Na miejscu mieliśmy znaleźć się o 15:30, czyli 1h wcześniej niż w pierwszej wersji.
Nie wiem jak to się stało, korków raczej nie było, pogoda wydawała się dobra, a i tak do portu docelowego dopłynęliśmy o 16:30. Cały dzień spędziliśmy na wodzie. Zawsze to lepsze niż czekanie w porcie, ale ta sytuacja po prostu nie miała dobrego rozwiązania. Nie dane nam było nacieszyć się jedynym słonecznym dniem na wyspie.
Jutro ma padać deszcz.